Wstęp

Mont Blanc od wielu lat był moim niespełnionym marzeniem. Czułem do tej góry wielki szacunek i zawsze uważałem, że na tą chwilę jest dla mnie niedostępna. Zastanawiałem się czy kiedykolwiek będzie… Sytuacja życiowa, w jakiej się znalazłem zmotywowała mnie do przestudiowania wszelkich informacji na temat zdobycia tej góry. Przeglądając liczne materiały i fora trafiłem na stowarzyszenie „Homohibernatus”. Wstępna rozmowa ze Zbyszkiem dała mi nadzieję, że przy solidnym przygotowaniu jestem w stanie stanąć na Mont Blanc w wakacje. Od tego okresu rozpocząłem przygotowania (bieganie, siłownia, ścianka wspinaczkowa). Przy okazji przygotowania postawiłem sobie jeszcze jeden cel, aby przed wyprawą ukończyć półmaraton. W dniu 18 czerwca 2016 udało mi się ukończyć 4.PKO Nocny Półmaraton we Wrocławiu. Oprócz przygotowań fizycznych musiałem również skompletować niezbędny sprzęt. Na moją korzyść cześć sprzętu posiadałem już wcześniej. Potrzebny sprzęt opiszę w osobnym wpisie, który pojawi się na blogu w najbliższym czasie, ponieważ wiele osób uderza do mnie z tym pytaniem. Muszę przyznać, że spakowanie skompletowanego sprzętu do plecaka było nie lada wyzwaniem.

Wyjazd

Do ekipy jadącej z Warszawy dołączyłem na stacji Orlen na Bielanach Wrocławskich. Tutaj przewodnik zrobił mi mały żart. Byliśmy umówieni na godzinę 7:30 i gdy czekałem o tej godzinie na ich przyjazd, zadzwonił do mnie i powiedział, że złapali gumę i mają jakieś 1h opóźnienia. Zrezygnowany, rzuciłem plecak ze sprzętem obok wejścia i już miałem wchodzić po kawę, nagle od idącej w moim kierunku osoby usłyszałem: „Przepraszam czy wiesz może, którędy na Mont Blanc” – początkowo byłem w szoku, bo myślałem, że to może jakiś zbieg okoliczności, ale okazało się, że wcześniejszy telefon to był tylko kawał. Tym zabawnym i pozytywnym akcentem ruszyliśmy w drogę. Po około 17 – godzinnej podróży busem, znaleźliśmy się na naszym miejscu noclegowym, którym był camping w Les Houches( koło Chamonix). Była już noc, więc przy światłach czołówek rozbiliśmy namioty, po czym mieliśmy czas na szybkie mycie i krótki sen.

Dzień I

Po pobudce był czas, aby zapakować niezbędne rzeczy. W tym momencie wszystko wydawało się niemalże konieczne, co spowodowało, że plecak był naprawdę ciężki. Do tego doszedł namiot, który każdy zespół śpiący w jednym namiocie musiał zabrać ze sobą. Moim przydziałem był tropik, który wcale nie był lekki. Szacuje, że tak spakowany plecak ważył jakieś 25kg. Każdy również dostał przedział jedzenia, który musi zabrać na najbliższe dni. Oprócz suchego prowiantu głównymi posiłkami było jedzenie liofilizowane. Spakowane rzeczy skonsultowałem z przewodnikiem, aby mieć pewność, że mam wszystko, czego będę potrzebował. Z własnego doświadczenia polecam zastanowić się kilka razy czy na pewno potrzebujemy tych wszystkich rzeczy, dlaczego, że taki plecak naprawdę jest odczuwalny w kolejnych dniach wyprawy.
Około 10 dotarliśmy na stację tramwaju, którym wjechaliśmy na górną stację tramwaju, czyli Nid d’Aigle, która znajduje się na wysokości 2380m n.p.m. Z tego miejsca ruszyliśmy w kierunku naszego pierwszego obozu, czyli schroniska Tete Rousse. Do pokonania mieliśmy jakieś 800m przewyższenia. Pogoda była naprawdę piękna a trasa do samego schroniska nie była zbyt wymagająca. Jedynym problemem, na który można było narzekać to plecak, który naprawdę dawał w kość. Muszę również wspomnieć o kozicach, które mijaliśmy naprawdę w bliskiej odległości. W końcówce trasy jedna nawet pozowała leżąc sobie na kamieniu. Po dotarciu na wysokość 3167m. n.p.m rozbiliśmy bazę wypadową na kolejne dni. Byłem zaskoczony, że jak na tą porę roku (lipiec) do na tych wysokościach były bardzo duże ilości śniegu. Konieczne było użycie łopaty, aby wykopać sobie w nim miejsce na rozłożenie namiotu. Byłem w delikatnym szoku, ponieważ gdy przygotowywałem się do wyprawy i oglądałem liczne filmy to w większości w tym miejscu były kamienie. Z relacji osób kamienie, które nagrzewają się słońcem przez cały dzień – oddają temperaturę w nocy. Niestety nie było dane mi to sprawdzić. Słońce tak mocno operowało, że konieczne było noszenie okularów lodowcowych oraz używania filtru 50. Tutaj przewodnik przestrzegał i ja także daję Wam dobrą radę. Pamiętajcie o smarowaniu dziurek w nosie oraz dokładne smarowanie uszu. Ja osobiście doświadczyłem opalenia sobie nosa od środka. Nie jest to zbyt miłe uczucie. Po rozbiciu namiotów przyszedł czas na przygotowanie posiłków. Zaznaczam, że w schroniskach nie ma bieżącej wody i jedyną dostępną jest litrowa woda za 5 euro. Wodę pozyskiwaliśmy oczywiście topiąc śnieg. Dla mnie było to ciekawe doświadczenie, ponieważ robiłem to po raz pierwszy. Następnie bardzo szybko zwiedzaliśmy okolicę, widoki zabierały dech w piersiach i każdy z nas zrobił wiele zdjęć. Następnie spotkaliśmy się w schronisku Tete Rousse. Zaskakującym, a zarazem ciekawym zjawiskiem było dość szybkie załamanie pogody. Nieoczekiwanie nadeszła chmura, zaczął padać grad, a widoczność była znikoma. Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Po krótkim posiedzeniu każdy wrócił do bazy, aby powoli przygotowywać się do snu. Chciałbym jeszcze poruszyć temat toalet, które mogą być dla wielu ciekawostką. Przy obozowisku dostępna była toaleta, która była nad urwiskiem. Oczywiście zamiast wody posiadała mechanizm, który zrzucał zawartość toalety w przepaść.
Po zachodzie słońca momentalnie zrobiło się bardzo zimno. Do snu ubrałem się w odzież termoaktywną + skarpety. Niestety takie połączenie z moim śpiworem Volvena z temperaturą komfortową -15 stopni Celsjusza był niewystarczający. Musiałem dość szybko wstać i założyć dodatkową warstwę ubrań. Wystarczyły spodnie polarowe i bluza. W nocy musiałem wyjść z namiotu za potrzebą. Temperatura była naprawdę niska, ale widok nieba i gwiazd wynagradzał wszystko. Przyznam szczerze, że tak pięknego nieba nie widziałem nigdy wcześniej.

Dzień II

Drugiego dnia przewidziana była aklimatyzacja. Mogliśmy pospać trochę dłużej, ponieważ zbiórka była przewidziana dopiero na godzinę 11. Poranna kawka z widokiem na ścianę Goutera była niesamowitym przeżyciem. Na zbiórce mieliśmy szkolenie, które przypomniało podstawowe zagadnienia (asekuracja liną, posługiwanie czekanem i chodzenie w rakach). Po tym szkoleniu poszliśmy w ramach aklimatyzacji pod osławiony Grand Couloir, który inaczej jest nazywany Rolling Stones. Jest to miejsce gdzie, co chwilę spadają kamienie, które są przyczyną wielu wypadków. O tym miejscu czytałem najwięcej przed wyprawą i to ten punkt budził we mnie jakiś nieopisany strach. Na miejscu mogłem zaobserwować na własne oczy kamienie, które leciały z dużą prędkością. Od takich malutkich jak po wielkości arbuza. Pomyślałem sobie, że w kolejnym dniu czeka mnie naprawdę ciekawe przeżycie. W drodze powrotnej do obozowiska mieliśmy jeszcze jedną atrakcję. Mianowicie każdy z nas ćwiczył hamowanie czekanem w różny sposób. Zjeżdżaliśmy po zboczu w różny sposób i naszym zadaniem było zatrzymanie się za pomocą czekana. Przewodnicy obserwowali nasze wyczyny i dawali uwagi, gdy ktoś robił coś w niewłaściwy sposób. Ja muszę wspomnieć, że przy jednym szybszym zjeździe trafiłem tyłkiem na kamień. Nie było to miłe uczucia a zbita kość ogonowa dawała mi się we znaki do końca wyprawy. Oczywiście muszę tutaj wspomnieć, że oprócz dobrej lekcji każdy z nas bawił się znakomicie. Po powrocie i posiłku, resztę dnia spędziliśmy na odpoczynku. Muszę tutaj przyznać, że słońce tak mocno operowało, że można było się spokojnie opalać (oczywiście dziewczyny to robiły). Następnie przyszedł czas kolejne przepakowanie plecaka. Plan zakładał zabranie najpotrzebniejszych rzeczy. Podczas wykonywania tej czynności byliśmy świadkami wypadku na Grand Couloir, gdzie osoba przechodząca to miejsce dostała kamieniem w głowę. Akcja z użyciem helikoptera robiła duże wrażenie, ponieważ jego dźwięk w górach bardziej wpływa na psychikę. Przyznam, że ogarnął mnie strach, ponieważ za parę godzin miałem przejść właśnie to miejsce, w którym był wypadek. Z informacji, jakie udało nam się uzyskać w schronisku osoba miała obrażenia głowy, ale przeżyła wypadek. Po takich wrażeniach w końcówce dnia miałem problemy z zaśnięciem. Do tego tej nocy była straszna wichura i nie było zbyt przyjemnie spać w namiocie. W końcu udało mi się na chwilę zasnąć.

Dzień III

Pobudka była o 4:30 ponieważ o 5:20 ruszyliśmy w drogę. Początkowo trasą, którą przechodziliśmy dzień wcześniej, czyli pod Kuluar. Nie stanowiła ona większego problemu. Było dość zimno, ale po chwili ruchu zrobiło się przyjemnie. Po dojściu do pod Gran Couloir, zostaliśmy podzieleni w pary, którymi przemierzaliśmy to niebezpieczne miejsce. O bezpieczeństwo naszej grupy dbał Jacek, który pomagał pokonanie trudnego fragmentu. Ja to miejsce pokonywałem razem z Magdą. Muszę tutaj przyznać, że adrenalina przy przejściu jest dość wysoka i przejście miejsca, w którym była duża ilość krwi po wypadku, który wydarzył się dzień wcześniej podnosiła jej poziom jeszcze wyżej. Przyznaje, że przy przejściu nie zleciał nawet jeden kamień, dlatego polecam każdemu przejściu tego miejsca w godzinach wczesnego ranka, ponieważ wtedy kamienie są przymarznięte i prawdopodobieństwo wypadku jest znacznie mniejsze. Po przejściu tego niebezpiecznego miejsca czekała nas wspinaczka po mocno eksponowanej, stromej ścianie. Do przejścia mieliśmy jakąś różnice 500 metrów. Dość duża ilość śniegu, przy oświetleniu wyłącznie z czołówek były trudne do pokonania. Fragmenty skał i śniegu pokonywane w rakach były mocno uciążliwe. Po czym jednak czekała na nas nagroda. Wschód słońca na ścianie był niezłym motywatorem, aby iść do góry. Podczas wspinaczki spotkaliśmy Pawła z Polski, którego grupa pozostawiła samemu sobie. Paweł dołączył do naszej grupy i towarzyszył nam aż do schroniska Goutera. Na ścianie było dość tłoczno. Często musieliśmy czekać, aby przepuścić schodzące osoby. Do schroniska znajdującego się na 3864m n.p.m dotarliśmy około 10:30. Od starego schroniska Goutera poruszaliśmy się już w grupach z asekuracją liną, ponieważ na lodowcu często zdarzają się szczeliny. W nowym schronisku mieliśmy chwilę przerwy na regenerację i ruszyliśmy w drogę do kolejnego celu jakbym był schron Vallot na 4400m n.p.m. Napotkaliśmy małe problemy w zespole. Dwie osoby dość mocno odczuły wysokość. Przewodnik, co kilkanaście kroków robił kilkudziesięciu sekundową przerwę, ale nawet to nie wystarczyło. Nasza koleżanka Madzia nie miała siły by iść do góry. Jako grupa nie mogliśmy jej zostawić, więc postanowiliśmy spróbować jeszcze zabrać jej plecak, który przywiązaliśmy na linie na końcu grupy. Pomysł okazał się trafny gdyż Madzia bez ciężaru plecaka mogła spokojnie wchodzić do góry. Ja razem z Pawłem i Jackiem na zmianę ciągnęliśmy plecak na ostatniej pozycji w linie. Przyznam szczerze, że ciężar własnego plecaka plus ciągniętego dawał w kość jednak udało nam się zdobyć nasz cel, czyli schron. Vallot to metalowy schron, który ma chronić przed nagłymi załamaniami pogody. Oficjalnie nie można tam planować noclegu i to miejsce jest czasem odwiedzane przez ratowników, którzy potrafią wlepić mandat. My zatrzymaliśmy się dam do ataku szczytowego. Warunki w Vallocie są naprawdę ciężkie. Środek wygląda jak śmietnik i zapach w nim nie należy do przyjemnych. Jednak wykończony człowiek w górach jest w stanie zaakceptować więcej i dość szybko zaczęliśmy ogarniać jedzenie. Śnieg na tej wysokości był dość mocno zmrożony i niezbędne było użycie czekana, aby uzyskać wystarczającą ilość na posiłki oraz herbatę w termos. Obok Vallota znajduje się toaleta. Jednak, aby z niej skorzystać niezbędne było ubranie raków. Wyjście ze schronu i przejście do toalety było naprawdę niebezpieczne. O samych warunkach w toalecie wolę za dużo nie wspominać, ale możecie sobie wyobrazić jak wygląda toaleta, która jest może sprzątana raz w roku a może rzadziej. Białe deski nie były białe a jedyną możliwą opcją skorzystania z toalety była pozycja na Małysza. W schronie przespałem się 2 godziny i po obudzeniu czułem dość mocny ból głowy. Po konsultacji z przewodnikiem i pomiarze saturacji otrzymałem zalecenie, aby pić dużo wody, bo wygląda na to, że się trochę odwodniłem. Według rad spożyłem przed snem jakieś 2l płynu oraz przygotowałem sobie niezbędne rzeczy na atak szczytowy w jedno miejsce, aby w nocy już tego nie szukać. Wyobraźcie sobie, że na tak małej powierzchni spało ponad 20 osób i te osoby o 3 w nocy musiały ubrać się w potrzebny sprzęt i wyruszyć w atak szczytowy. Jak sobie o tym dzisiaj pomyślę to nadal uważam, że jest do wyzwanie. Noc była dość niespokojna, chociaż przyznam, że tej nocy było mi naprawdę ciepło.

Dzień IV

Po niespokojnej nocy po godzinie 4 była pobudka, aby o godzinie 5 wyruszyć na górę. Tempo do góry nie było zbyt szybkie, dlatego wejście było w miarę przyjemne. Trochę przeszkadzał wiatr i siarczysty mróz, ale po raz kolejny wysiłek potrafił rozgrzać. Niestety podczas podejście parę razy dochodziło do niebezpiecznych sytuacji, gdy przewodnicy francuscy ze swoimi grupami próbowali nas wyprzedzić. Ich zachowanie było chamskie i tworzyło zagrożenie. Oczywiście na próbę rozmów nie reagowali i odpowiadali tylko w języku francuskim. Podczas przygotowania do wyprawy czytałem, że takie sytuacje mają miejsce i francuzi traktują tą górę, jako swoją. Niestety mogłem to doświadczyć na własnej skórze. Tutaj przypomina mi się również parę sytuacji, gdzie francuzy przewodnicy narzucali dość szybkie tempo dla swoich grup i widząc, że grupa już nie ma siły zawracali ich twierdząc, że są nieprzygotowani. Niesamowitym widokiem było światło czołówek wchodzących osób. Układało się w łańcuch choinkowy, co wywierało ogromne wrażenie. Kolejną cudowną chwilą był wschód słońca i jego pierwsze promienie, które przebijały się przez szczyty gór. To są takie chwile, które pozostaną w pamięci do końca życia. Trasa z Vallota początkowo jest dość stroma oraz fragmentem prowadzi naprawdę wąską granią. Przy wejściu można zaobserwować szczeliny lodowcowe i nawet jedną z nich mieliśmy okazję przejść. W relacji poniżej będzie ona widoczna. Po kilkunastu minutach od szczeliny docieramy na szczyt. Przyznam szczerze, że ogarnęło mnie wtedy rewelacyjne uczucie. Udało mi się osiągnąć cel, do którego przygotowywałem się przez ostatnie 6 miesięcy. Duma mnie rozpierała! Stając tam uświadomiłem sobie, że nie ma rzeczy niemożliwych, wystarczy tylko wyznaczyć cel i małymi krokami do niego dążyć. Wszyscy na szczycie cieszyli się oraz gratulowali sobie nawzajem osiągniętego sukcesu. Po chwili na zrobienie pamiątkowych zdjęć, niestety musieliśmy schodzić. Muszę tutaj przyznać, że ściągnąłem rękawiczkę na jakieś 5 min, aby zrobić zdjęcia, przez co straszliwie odmroziłem sobie rękę, która dopiero po ok. 2h wróciła do normy. Z informacji od przewodnika wiem, że odczuwalna temperatura na szczycie mogła wynosić około – 15 – 20 stopni. Dość silny wiatr potęgował odczucie mrozu.
Podczas zejścia należało zachować szczególną ostrożność, co było czasami trudne gdyż otaczające widoki były przepiękne. Droga do Vallota minęła naprawdę szybko. Tam był czas na szybkie spakowanie rzeczy i oraz posiłek. Naszym kolejnym celem było zejście do Tete Rousse po rzeczy i następnie do stacji kolejki. Niestety zejście do Goutera trwało dłużej niż zakładaliśmy, ponieważ Madzia znów totalnie opadała z sił. Ściana Goutera okazała się przeszkodą dla Pawła i zejście też stwarzało mu problemy. Te dwie sytuacje spowodowały, że Kuluar pokonywaliśmy o godzinie 18. Schodząc ścianą, co chwilę słyszeliśmy i widzieliśmy spadające kamienie. Niektóre z nich były ogromne. Niestety to nie jedyny problem. Schodząc ścianą zaobserwowaliśmy także, że najprawdopodobniej nie ma naszego namiotu, gdyż nasze miejsce było puste, ale o tym za chwilę. Gdy dotarliśmy do Kuluaru było po 18 i na nasze nieszczęście nadeszła chmura. Widoczność była ograniczona a ilość kamieni sypiąca się z góry ogromna. Po kolei przemierzaliśmy Kuluar inną drogą niż wtedy w nocy, ponieważ trochę wyżej wydeptana była lepsza ścieżka. Do dziś pamiętam stres, jaki miałem, gdy pokonywałem to miejsce. Na szczęście nikomu z nas nic się nie stało. Przypominam sobie, że po nas przechodziła kolejna osoba, która miała naprawdę dużo szczęścia. Gdy pokonała najgorszy fragment Rolling Stones, czyli płynący strumyczek przeleciał dość duży głaz. Sekunda lub dwie wcześniej i doszłoby do tragedii. Przez chmurę, o której wspomniałem widoczność spadła do minimum. W mokrym śniegu i braku widoczności schodziliśmy do bazy. Po zejściu czekan na nas Zbyszek, który obawiał się, że coś nam się stało. Podczas zejścia ścianą Goutera miał miejsce śmiertelny wypadek i również była akcja z użyciem helikoptera. Pamiętam, że helikopter z ratownikiem początkowo krążył nad nami, ale po chwili poleciał jakieś 50m do góry. Gdy byliśmy już w obozie Tete Rousse okazało się, że nasz namiot został skradziony. Cześć rzeczy została wyrzucona przed a namiot + cenniejsze rzeczy zabrane. Nigdy nie spodziewałbym się, że na tej wysokości może dojść do kradzieży. Oprócz naszego namiotu zostały ukradzione również cenniejsze rzeczy z namiotów sąsiadujących. Kradzież namiotu zmusiła nas do zejścia do schronu Forestiere. Zmęczeni, ale bez wyjścia schodziliśmy ku kolejnemu celowi. Podczas zejścia helikopter zabierał pozostawiony plecak. Jak się później okazało, jeden z członków grupy z ekipy Pawła, który dołączył do nas na ścianie Goutera złamał nogę. Przed godziną 22 udało nam się dotrzeć do schronu Forestiere. Ten XIX wieczny schron okazał się dla mnie 5 gwiazdkowym hotelem. Choć oferował tylko dach nad głową i piętrowe prycze oraz koce, to noc tam była nie do opisania. Po nocach spędzonych w namiocie oraz schronie spało mi się tam znakomicie.

Dzień V

Rankiem dotarliśmy do tramwaju, którym zjechaliśmy na dół. Po dotarciu na camping, czekało nas kolejne niesamowite przeżycie, czyli kąpiel. Przypominam, że w góry wyszliśmy we wtorek rano a wróciliśmy w sobotę. Brak wody w schroniskach nie pozwalał nam się umyć. Wyobraźcie sobie jak każdy z nas marzył o kąpieli. Po tym przyjemnym zakończeniu wyprawy, wyruszyliśmy na zwiedzanie Chamonix. Wieczorem na campingu był czas na świętowanie sukcesu.

Chciałbym na koniec podziękować Zbyszkowi z tak wspaniałą wyprawę. Stowarzyszenie Homohibernatus.eu polecam za profesjonalne podejście i świetne przygotowaną ekspedycję. Tutaj pragnę również podziękować całej grupie, która towarzyszyła mi podczas tej wyprawy. Naprawdę poznałem tam wspaniałych ludzi, z którymi mam nadzieję spotkam się jeszcze na niejednej wyprawie. Szczególne podziękowania dla Paweł Wocal oraz  Paweł Łukaszek za udostępnienie swoich wspaniałych zdjęć. W razie pytań zachęcam do kontaktu lub komentowania. Postaram się w najbliższym czasie dodać posty, które mogą być przydatne dla osób planujących zdobycie Mont Blanc!

Zdjęcia: Dominik Strzelczyk, Paweł Wocal, Paweł Łukaszek

Mont Blanc Mont Blanc Mont Blanc Mont Blanc Mont Blanc Mont Blanc Mont Blanc